niedziela, 18 października 2009

6.08.09 – czwartek (dzień siódmy)

supermarkeciane śniadanie i wyjazd z Ustki — droga do Kluk— rozczarowanie — dookoła jez. Łebskiego czyli błoto i dzicz — Dzięki Bogu, to już Łeba!!!

Poranek był ciepły i słoneczny, niestety niektórzy byli wkurzeni na moje chrapanie, o którym wcześniej nie było mi w ogóle wiadomo. Po spakowaniu rowerów ruszyliśmy szybko do centrum Ustki na poranną wyżerkę, wszyscy bowiem mieli wilcze apetyty.

Po sycącym śniadanku zjedzonym na murku nieopodal supermarketu, ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki z Ustki w kierunku Smołdzina a potem Kluk, które są przyklejone do jez. Łebskiego i z których, jak wynikało z mapy, mieliśmy połączenie promowe z Łebą.

Do kluk przedostaliśmy się przez Wytowno, Machowinko, Objazdę, Gąbino, Osieki i Smołdzino. Kawałek za Smołdzinem przywitała nas wielka drewniana tablica informująca, iż znajdujemy się właśnie na terenie Słowińskiego Parku Narodowego, czeka na nas dzicz, a więc Into The Wild!

Jak już wcześniej wspominałem, chcieliśmy sobie ułatwić życie, płynąc promem z Kluk do Łeby, co było zaznaczone na naszej mapie, jednak rzeczywistość była jak zwykle brutalna, dowiedzieliśmy bowiem się, że połączenie to nie funkcjonuje już od 2 lat.

Rozczarowanie było wielkie, ponieważ brak tego połączenia oznaczał, że będziemy musieli cisnąć następne 20 parę kilometrów po wysokiej trawie i błocie, czyli tzw. żółtym szlakiem. Trudno, więc szable w dłoń! A raczej izotoniki…

Błota Łebskie okazały się być przysuszone przez dość mocno hajcujące słońce, więc nie jechało się tragicznie, czasami jednak trzeba było zsiadać z roweru i prowadzić go obok błotnych dołów. Następnym miejscem gdzie czekała na nas cywilizacja była Izbica, gdzie jedząc lody przyczepiły się do nas miejscowe pijaczki-rybacy narzekając, że ryby im nie biorą i że za komuny to lepiej się żyło, przy okazji oferując nocleg u siebie w stodole. Niestety nie skorzystaliśmy z tej propozycji i ruszyliśmy dalej w drogę.

Za Izbicą żółty szlak ciągnął przez pola i lasy nieraz zaskakując nas głębokim piaskiem , chwila nieuwagi przy dużej prędkości i mocno dociążonym rowerze i wywrotka gwarantowana. Nas na szczęście nic przykrego nie spotkało i spokojnie dotoczyliśmy się do końca granicy parku narodowego, gdzie czekała na nas cudownie twarda asfaltówka wychodząca na przedmieścia Łeby.

Kilkaset machnięć pedałami później znaleźliśmy się w Łebie, powoli wtaczając się w jej głąb główną arterią – ul. Kościuszki, gdzie piesi zdecydowanie zaczęli górować nad samochodami. Lawirując między tabunami ludzi powoli przebijaliśmy się do portu gdzie wg naszego kolegi Bartka zjeść można było smaczną i tanią rybkę w „Chacie Rybaka”.

Po moim zagubieniu się w środku Łeby, spowodowanym zaśnięciem za kierownicą i próbami targowania się w paru miejscach o nocleg, w końcu udało nam się dotrzeć do naszego wymarzonego, wszystko mającego campingu o dumnej nazwie „Marco Polo”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz