Dochodzenie do siebie po nocnej eskapadzie trwało bardzo długo, ale przecież człowiek nie wielbłąd – pić przecież musi… wyprawa rowerowa nie może polegać tylko na robocim trzymaniu się marszruty. Podążając za tą myślą postanowiliśmy zabawić jeszcze jakiś czas w Darłówku, beztrosko się kąpiąc i wygrzewając nasze leniwe cielska na plaży, która jak się okazało była o rzut beretem od naszego campingu.
Bardzo powoli dojrzewaliśmy do myśli aby w końcu się ulotnić z Darłówka. Trwało to mniej więcej cały dzień, a rowery ostatecznie zostały spakowane około godziny 19.00 i wtedy też wyruszyliśmy. Była to straszna klapa, biorąc pod uwagę, że tego dnia musieliśmy przejechać jeszcze około 40 km, a słońce zaczynało już bezlitośnie chylić się ku zachodowi…
Z drugiej jednak strony było nam dane przejeżdżać przez jedne z najpiękniejszych miejsc na pobrzeżu słowińskim. Rzędy wiatraków, kilometry świeżo skoszonych pól i łąk błyszczących złotą poświatą, wsie o długości 100-200m i o nazwach nie z tej ziemi, piękne domy pruskie, które są jawnym pomnikiem zaboru, który panował tu jeszcze 100 lat temu, miejsca zapomniane przez nowoczesny świat, które mogliśmy teraz odkrywać na nowo i czerpać z tego niewyobrażalną radość. Rzadko kiedy człowiek czuje się tak niewyobrażalnie wolny.
Pizza i piwo jeszcze nigdy nie smakowały tak dobrze, a humory dokazywały nam mimo totalnego zmęczenia materiału.
Nocleg tego dnia był znowuż przewidziany w dzikim i ciemnym lesie kawałek za latarnią morską w kierunku wschodnim od niej. Noc była ciepła i spokojna toteż postanowiliśmy rozwalić się ze śpiworami na miękkich krzewach jagodowych pod gołym niebem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz