niedziela, 18 października 2009
Wstęp
W te wakacje grupką 7 znajomych postanowiliśmy skupić się na naszym pięknym polskim wybrzeżu.
Plany trasy były różne i różniaste, ale w końcu decyzja zapadła - jedziemy ze Świnoujścia na Hel - tym samym mieliśmy zamiar przemierzyć prawie całe polskie wybrzeże, pokonując dystans przeszło 473 km w 8 dni. Nikt z nas nigdy nawet nie "wąchnął" takiej odległości na rowerach, więc cała sprawa była tym bardziej ciekawa. Nasza wiedza o wyprawach, opierała się jedynie na paru blogach i serwisach internetowych oraz intuicji i przeświadczeniu że "tak powinno być dobrze, a jeśli nie to napijemy się piwa i coś wymyślimy" :)
Oczywiście oprócz samej jazdy mieliśmy zamiar zaliczać kolejne, napotykane na naszej drodze latarnie morskie, które mniej-więcej wytyczały szlak naszej wędrówki w sumie było ich około 11.
Ale to tyle tytułem wstępu, teraz zobaczmy jak wyglądało to w praktyce.
31.07.09 - dzień pierwszy (piątek)
Cała historia zaczyna się na dworcu kolejowym w moim rodzinnym Bielsku-Białej. Stąd wyruszamy w 5 osób, ażeby zjednoczyć się z pozostałą dwójką we Wrocławiu i ruszyć dalej na Świnoujście.
Początek nie należał oczywiście do spokojnych, po chwilowej gimnastyce z rowerem w wąskim przedziale dla rowerów i zapakowaniu się w przedziale pasażerskim z 3 kumplami zorientowaliśmy się że nie ma naszej szacownej koleżanki Magdy, która jak się okazało przybyła w ostatniej chwili biegnąc w morderczym cwale do najbliższego otworu w wagonie, podnosząc nam poziom adrenaliny do granic możliwości. Szczęśliwi i w komplecie ruszyliśmy.
Wrocław przywitał nas tłumnie i nie byłoby w tym nic złego gdyby ten tłum nie miał ochoty na wejście właśnie do naszego pociągu! Odbiór naszych dwóch znajomych z dworca przerodził się w istną akcję ratowniczą. Jak się okazało pociąg nasz miał zawijać dalej m.in. do Kostrzyna, co sprawiło, rzeka fanów przystanku woodstock tłumnie wkraczała we wszystkie otwory naszego pociągu.
Przez parę dobrych minut szukaliśmy drożnego wejścia, będąc jednocześnie gromko dopingowanymi przez resztę naszej załogi z otwartego okna przedziału. Ostatecznie zostaliśmy zmuszeni do szturmowania okna przedziału wraz z rowerami, całym dobytkiem i nami samymi, chwilę później pociąg odjechał.
Plusy: jesteśmy w komplecie i mamy swój niepodległy przedział, minusy: ciasnota i zero szans na sen, marzenie: przetrwać drogę do Kostrzyna.
1.08.09-dzień drugi (sobota)
Godzina 7.30 rano na dworcu PKP w Świnoujściu. Nasze zaspane ślepia i mózgi zaczynają rejestrować nowe otoczenie. Po uzbrojeniu rowerów w sakwy ruszyliśmy w drogę. Będąc na Świnoujściu nie sposób nie przepłynąć się promem. Korzystamy z tej wygody aby dotrzeć na Uznam, gdzie wujo naszego towarzysza Długiego zaoferował nam gościnę i śniadanie w swoim hotelu. Naprawdę trudno o lepszy początek dnia!
W Świnoujściu odwiedzamy latarnię morską (68m), strzegącą wejścia do portu. Po wysłuchaniu rad doświadczonego cyklisty kierujemy się na drogę nr 3 prowadzącą do Międzyzdrojów. Pokonując ostry podjazd w pobliżu kurortu lądujemy na miejscu. Nie mogliśmy sobie odmówić fotki przy alei gwiazd oraz spaceru po 395 metrowym molo, tylko gdyby nie te tłumy, ale trudno sezon to sezon.
Parę kilometrów za Międzyzdrojami fundujemy sobie pierwszą dawkę off-roadu. Czerwony szlak prowadzi nas do "Pokazowej zagrody żubrów" w wolińskim parku narodowym, koszt zwiedzania– 3zł od twarzy. Nie chcieliśmy ażeby żubrze nicnierobienie nam się zanadto udzieliło więc po chwili znów wróciliśmy na szlak.
Po przejechaniu około 8km docieramy do Wisełki, miejscowości wypoczynkowej otoczonej łańcuchem malowniczych, karłowatych jeziorek, która stanowi bazę wypadową na najniższą latarnię morską na całym wybrzeżu - Kikut (18,2m). Dojazd do latarni realizowaliśmy, leśnym szlakiem czarnym, będącym mieszanką piasku i korzeni do momentu gdy zamiast latarni przywitała nas plaża, błąd kartografa kosztował nas przebijaniem się przez 300m piasku do szlaku czerwonego, który co prawda w efekcie doprowadził nas do latarni, jednak trzeba było opłacić to mozołem wpychania ponad 40kg rowerów pod niemiłosiernie stromy podjazd i litrami wylanego potu.
Nasza pierwsza noc spędzona pod namiotami na dziko w lesie nieopodal Dziwnowa była dla nas chrztem bojowym. Rano obudził nasz plażowy traktor-wyrównalec i tak się zaczął dzień trzeci.2.08.09-dzień trzeci (niedziela)
Kolejny dzień przywitał nas słońcem i czystym jak łza niebem, po nieudanej próbie uruchomienia radzieckiego palnika benzynowego i spaleniu sobie pasa włosów na nodze po nieudany odpaleniu, zwinęliśmy nasz leśny obóz, objuczyliśmy swoje rowery i ruszyliśmy w dalszą drogę do Dziwnówka.
Pokrzepieni śniadaniem zjedzonym na środku chodnika w Dziwnówku niedaleko sklepu i paru uwagach przechodniów o naszych menelskich zwyczajach, ruszyliśmy w kierunku Trzęsacza. Ruiny kościoła znajdujące się w tym miasteczku pokazują jak szybko morze potrafi zabierać z pozoru tak wytrzymałe obiekty jak budynki.
Teraz trochę faktów:
- przełom XIV i XVw. odległość morza od kościoła - 2km
- rok 1870 odległość morza od kościoła – 1m
- obecnie - ostała się tylko ściana południowa
Po Trzęsaczu nabraliśmy werwy mijając Rewal, Niechorze i Pogorzelicę jak przecinaki. Jednak wkrótce nasz zapał miał opaść. Droga wojskowa z Pogorzelicy do Mrzeżyna wiedzie praktycznie wzdłuż wybrzeża, wszyscy rowerzyści jadący tamtędy modlą się by wartownik strzegący wjazdu na nią miał tego dnia dobry humor i przez to oszczędził 20 km jazdy naokoło. Nam się akurat poszczęściło, jednak jazda około 12km rzadko ułożonego bruku dała się mocno we znaki naszym pupom. Chwila wjazdu na asfaltową drogę prowadząca do Mrzeżyna była tak jak w reklamie Mastercard- bezcenna
Mrzeżyno przywitało nas potokiem ludzi, czarnych Beemek palących okazjonalnie gumę i wszechobecnym zapachem grillowanego mięsa.
Kawałek za centrum miasteczka odnaleźliśmy camping „Rega nr 193” na ulicy Letniskowej 34, który jest miejscem wymarzonym dla studentów-włóczykijów tak jak my lubiących spore obniżki. Miejsce na 3 namioty, dostęp do sanitariatów i sklep na terenie ośrodka to zdecydowanie argumenty przemawiających za „wdepnięciem” tam na jedną noc.
3.08.09 – dzień czwarty (poniedziałek)
Wyjazd z Mrzeżyna nieco się opóźnił przez nasze męskie leserstwo, którego biedna Magda długo nie mogła przełamać. Mrzeżyno opuściliśmy późnym popołudniem.
Kolejnym punktem godnym uwagi jest stare opuszczone lotnisko wojskowe Bagicz, będące w czasie II Wojny Światowej bazą niemieckich bombowców dokonujących nalotów na terenie polski. Szlak rowerowy wiodący przez lotnisko biegnie częściowo pasami startowymi i drogami kołowania, a częściowo drogami szutrowymi, więc jazda przez te okolice jest naprawdę przyjemna i ciekawa.
Poszukiwanie noclegu tego dnia nie należało do najprzyjemniejszych, bowiem deszcz przybrał już poważnie na sile, a naszym planem było rozbić się w lesie na dziko. Wyjeżdżając kawałek za miasto w kierunku Mielna, znaleźliśmy wejście do lasu które wiodło aż na plażę. Usytuowaliśmy się mniej więcej po środku szlaku na niewielkiej polanie, próbując zasnąć przy nieustannym stukocie deszczu.